Ciężka jest człowiecza dola,
gdyś urodził cieciem się,
życie jego to niewola,
lepiej, bracie, nie żyć, nie
- śpiewano na ulicach przedwojennej Warszawy. Ale co dopiero, gdy los pokarze jakiegoś Bogu ducha winnego ciecia wyborem na prezydenta Kraju Przywiślańskiego! Miast prestiżu, majestatu, wynagrodzenia godnego posady, a potem godnej emerytury - same upokorzenia, śmieszność i zgryzoty.
Przypadek wodza rewolucji, Lecha Wałęsy, wzrusza do łez: głodowa prezydencka emerytura wypchnęła go w świat w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy dorywczej. I tak największy Polak w historii musi dziś tułać się po krajach, które nie wiadomo nawet czy istnieją i wygłaszać prelekcje o zaletach demokracji w miejscach do tego niegodnych. Najcenniejsze polskie dobro narodowe zbiera drobniaki do kapelusza - gdzieś w Azji czy Afryce: po uniwersytetach krytych strzechą...
Jeszcze bardziej opłakana jest dziś sytuacja prezydenta dubeltowego - Aleksandra Kwaśniewskiego: głód pognał go co prawda tylko za miedzę, na zieloną Ukrainę, ale wykonuje tam pracę niegodną nawet sejmowego stróża! Mówiąc krótko, jest tam kimś w rodzaju chłopca na posyłki w służbie jakiegoś post-sowieckiego gangstera. Z tej biedy i niedożywienia łapie co rusz jakieś paskudne choróbska, nie wspominając już o wciąż nie wyleczonej goleni. Zdrowie schodzi na plan dalszy, gdy trzeba opłacić rachunki i zapełnić choć jedną półkę w lodówce...
Paradoksalnie najwięcej szczęścia miał jedyny prezydent III RP nie ochrzczony żadnym pseudonimem operacyjnym: śp. Lech Kaczyński. Co prawda zakończył życie w sowieckim samolocie na niegościnnej rosyjskiej ziemi, lecz przynajmniej nie dożył prezydenckiej emerytury, która niechybnie skazałaby go na los drobnego ciułacza lub nawet oszusta podatkowego - a takich chowa się pod płotem.